Kliknij tutaj --> 🎱 polacy mieszkający na majorce
Trudne jest nie tylko samo oficjalne rozstanie, ale także sam przebieg procesu w zagranicznym sądzie, co może okazać się skomplikowane ze względu na różnice prawne i trudności językowe. Polacy mieszkający w Wielkiej Brytanii nie muszą jednak rozwodzić się w UK, sam rozwód można przeprowadzić także w Polsce, bez konieczności
Jako Polacy mieszkający w UK macie praktycznie takie sama prawa jak Anglicy. Warto wiedzieć, na czym się stoi i być pewnym swoich praw. Ciężko tu pracujemy, płacimy miliardy funtów w podatkach, tworzymy miejsca pracy, inwestujemy, więc nie powinnismy mieć tu absolutnie żadnych powodów do jakichkolwiek kompleksów, wręcz odwrotnie.
Polacy mieszkający na Ukrainie starają się utrzymać swoją tożsamość narodową, kultywując polskie tradycje i święta. Wspierają ich w tym działania różnych organizacji polonijnych, które organizują wydarzenia kulturalne, naukowe czy edukacyjne. To nie tylko daje Polakom na Ukrainie poczucie wspólnoty, ale również sprzyja
Na brytyjskiej stronie rządowej pojawiła się informacja dotycząca dostępu do opieki zdrowotnej po Brexicie dla mieszkańców UK i obywateli brytyjskich. Co się stanie z kartą EHIC i czy Polacy mieszkający na Wyspach, objęci darmową opieką zdrowotną w NHS, będą mogli leczyć się także w Polsce?
Kompleksowo organizujemy wycieczkę (przewodnik, transport, bilety wstępów, posiłki, inne atrakcje…) biorąc pod uwagę indywidualne oczekiwania klientów. Dodatkowo świadczę oczywiście usługi przewodnika na całej Majorce. Rekomendacja Twojej marki. Polecam i rekomenduję ciekawe miejsca na wyspie.
Site De Rencontre Des Femmes Au Burkina Faso. Czy Hiszpanie nie traktowali koronarusa poważnie, jak Włosi? - Zasadniczo zalecania władz nie były brane na serio. To też wynikało z poczucia bezpieczeństwa oraz z tego, że główna informacja rządowa i od specjalistów była, abyśmy nie wpadali w panikę, że jest tylko trochę cięższa grypa - mówi w rozmowie z Onet Podróże Aleksander Hryniuk Zapytani o strach Hiszpanów polscy przewodnicy odpowiadają, że boją się szczególnie ludzie starsi. - Przykładowo moja 80-letnia teściowa nie chce wypuszczać teścia nawet na balkon - mówi Agnieszka Sobolewska Polacy opowiedzieli nam jak wygląda sytuacja szpitali w Hiszpanii Turystyka stanowi ważny sektor gospodarczy kraju. Przewodnicy tłumaczą z własnej perspektywy, jak rząd wspiera branżę Karolina Walczowska: Jak Hiszpania zareagowała na pierwsze przypadki koronawirusa? Agnieszka Sobolewska: Myślę, że wielu z nas lekceważyło temat zagrożenia z powodu zakażenia koronawirusem, aż do momentu, kiedy nas to bezpośrednio nie dotknęło. Z Hiszpanami było podobnie. Na początku byliśmy informowani o problemach, jakie mieli Chińczycy czy Włosi. Ale wtedy niebezpieczeństwo wydawało się bardzo odległe. 31 stycznia w mediach poinformowano o pierwszym przypadku zakażenia wirusem na wyspie La Gomera (Wyspy Kanaryjskie). 27 lutego mieliśmy już w Hiszpanii 23 osoby ze stwierdzonym COVID-19. W regionie Comunidad de Madrid byli to między innymi: 24-latek, który wrócił z Włoch, 77-letnia kobieta z Torrejón de Ardoz, miasta znajdującego się pod Madrytem. Nowych przypadków było coraz więcej. Z dnia na dzień w miejscach publicznych, przede wszystkim w metrze, pojawiało się coraz więcej osób w maseczkach. Aleksander Hryniuk: Kiedy na początku lutego Hiszpanię obiegła informacja o pierwszym przypadku koronawirusa, który został wykryty u niemieckiego turysty na wyspie La Gomera, niewiele zmieniło się w kraju. Rząd centralny nie podjął żadnych decyzji, uważając, że Hiszpania ma już przygotowane protokoły postępowania. Zlokalizowano wszystkie osoby, które mogły mieć kontakt z osobą zarażona i wykonano testy. Pacjent został odizolowany. Według zapewnianie Fernando Simone, dyrektora Centrum Koordynacji Sanitarnego Stanu Wyjątkowego, wszyscy byli dobrze przygotowani. W tym samym czasie z Chin, z regionu Wuhan, wróciło do kraju 21 Hiszpanów. Zaraz po wylądowaniu na lotnisku wojskowym przewieziono ich do wojskowego szpitala Gómez Ulla w Madrycie, gdzie zamknięto na specjalnie przygotowanym do takich sytuacji piętrze. Kwarantanna trwała 14 dni. Pracownicy szpitala przeszli wcześniej specjalny kurs, a samo piętro było przygotowane już wcześniej, kiedy to u pielęgniarki wykryto wirusa Ebola. Przez cały czas, zapewniano, że Hiszpania jest przygotowana i że jeżeli będziemy mieli przypadki, to pojedyncze, takie jak na Gomerze. Dziesięć dni później mieliśmy kolejny przypadek na Majorce, był to obywatel Wielkiej Brytanii, który zaraził się w Alpach francuskich. Jedna ze słynniejszych wypowiedzi Simone z dnia 23 lutego brzmiała: "W Hiszpanii nie ma wirusa ani choroba nie jest przenoszona". Powiedział tak, odnosząc się do faktu, że żaden z przypadków nie był autochtoniczny. Początek marca był takim momentem, kiedy częściej słyszało się o kolejnych przypadkach. Wtedy też, 6 marca, dowiadzieliśmy się o pierwszej ofierze śmiertelnej, 69-letnim mieszkańcu Walencji. Na początku marca, władze sanitarne łagodnie rekomendowały, aby niektóre imprezy sportowe z udziałem drużyn z regionów ryzyka (jak Włochy), odbywały się przy drzwiach zamkniętych. Jednak nadal z przesłań rządu centralnego wynikało, że nie jest to jednoznaczne wskazanie, że ryzyko transmisji wzrosło. Hiszpanie, podobnie, a może bardziej niż Włosi zlekceważyli zagrożenie? Włosi, zamiast przebywać w izolacji, jeździli na plaże, urządzali pikniki. W Hiszpanii bary i restauracje były podobne pełne do chwili wprowadzenia obostrzeń. Aleksander Hryniuk: Hiszpanie są podobni do Włochów. Po pierwsze lubią spędzać czas wolny w grupie, z rodziną i ze znajomymi, w barach, restauracjach. Zasadniczo zalecania władz nie były brane na serio. To też wynikało z poczucia bezpieczeństwa oraz z tego, że główna informacja rządowa i od specjalistów była, abyśmy nie wpadali w panikę. Mówiono nam, że jest tylko trochę "cięższa grypa". Kiedy w Madrycie zamknięto szkoły, rodzice zostawiali je często dziadkom, którzy korzystając z pięknej pogody, wychodzili do parków i na place zabaw. Chwilę po tym zamknięto takie miejsca. Decyzję o stanie alarmowym mieszkańcy Madrytu przyjęli z wielką obawą, że z uwagi, iż jest to region z największą ilością osób z koronawiriusem, może dojść do całkowitego odizolowania stolicy kraju. Spowodowało to wyjazd wielu mieszkańców do swoich drugich rezydencji w górach czy przy plażach. W związku z masowym opuszczeniem miasta, wprowadzono całkowity zakaz przemieszczania się po kraju. Agnieszka Sobolewska: Ja zaczęłam się obawiać po informacjach, które docierały do nas z Włoch. Mój hiszpański kolega zawsze mówi, że Hiszpania i Włochy to dwie siostry - pod wieloma względami te dwa kraje są bardzo podobne. Dla mnie było to tylko kwestią czasu kiedy i w Hiszpanii przyjdzie nam się zmierzyć z COVID-19. POLECAMY: Co poszło nie tak we Włoszech? "Wszystko można zamknąć, ale nie bar" Kiedy tak naprawdę zrobiło się poważnie w Hiszpanii? Aleksander Hryniuk: Wszystko zmieniło się po ósmym marca. Tutaj wpływ na zmianę podejścia władz zarówno centralnych, jak i regionalnych miały dwa wydarzenia. Pierwsza sprawa to pogrzeb w miejscowości Vitoria, w którym zaraziło się 60 uczestników z różnych miejscowości. W konsekwencji doprowadziło to do izolacji niektórych małych miejscowości w regionie Rioja. Drugim wydarzeniem był nagły wzrost przypadków w Madrycie z 8 na 9 marca. W ciągu tylko 24 godzin mieliśmy ponad dwukrotnie więcej zainfekowanych osób. Agnieszka Sobolewska: Kluczowa dla rozprzestrzeniania się COVID-19 na terenie Madrytu była manifestacja zorganizowana z okazji Dnia Kobiet mająca miejsce 8 marca (niedziela). Organizatorzy podali, że mogło w tych obchodach wziąć udział nawet milion osób! Sytuacja bardzo się skomplikowała, kiedy wieczorem 9 marca (poniedziałek) poinformowano nas w mediach o zamknięciu szkół planowanym na 11 marca. Ta informacja wywołała popłoch przede wszystkim wśród rodziców. Nagle okazało się, że w ciągu jednego dnia musimy ulokować gdzieś nasze pociechy. Ten problem dotknął i mnie, ponieważ mam 5-letnią córkę. Wkrótce potem pojawiły się informacje, że Madryt może zostać odcięty od reszty hiszpańskich prowincji. Wtedy zrobiło się już naprawdę niewesoło... 14 marca niektóre regiony autonomiczne, w tym Comunidad de Madrid, ogłosiły stan alarmowy na okres 15 dni. Kiedy państwo zdali sobie sprawę z problemu koronawirusa? Agnieszka Sobolewska: Trzeba zaznaczyć, że nie w każdym regionie autonomicznym sytuacja przebiegała tak samo. Kiedy w Madrycie mieszkańcy zaczęli powoli zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa związanego z epidemią koronawirusa, w innych regionach życie toczyło się bez większych zmian. Dużym problemem ok. 13 marca (w piątek) okazały się weekendowe wyjazdy mieszkańców dużych miast do ich domów wakacyjnych znajdujących się w turystycznych resortach. Było to równoznaczne z rozprzestrzenianiem się wirusa po całym praktycznie terytorium Hiszpanii. Gdy jedni uciekali przed chorobą, inni zdawali sobie sprawę, że problem COVID-19 zaczyna już ich coraz bardziej dotyczyć. Tak było między innymi w Zahara de la Sierra znajdujący się w prowincji Kadyks, gdzie mieszkańcy zamknęli drogi dojazdowe, pozostawiając tylko jedną opcję wjazdu do miasteczka. Miejscowi do tej pory kontrolują, aby obcy nie wjeżdżali na ich terytorium. Każdy samochód wjeżdżający do miasta jest dezynfekowany. I wygląda na to, że ich sposób działa, ponieważ w Zahara de la Sierra nie odnotowano jeszcze przypadku koronawirusa. Z tymi pełnymi restauracjami w Hiszpanii to sytuacja jest trochę przesadzona. W dzielnicach Madrytu zdecydowanie mniej było klientów w jadłodajniach czy barach, natomiast więcej w sklepach spożywczych. Ale chciałabym podkreślić, że w każdym regionie autonomicznym sytuacja mogła wyglądać trochę inaczej. CZYTAJ TAKŻE: Koronawirus zmienił znany kurort nie do poznania Ludzie się boją? Agnieszka Sobolewska: Oczywiście, że tak. Codziennie jesteśmy informowani w mediach o nowych przypadkach koronawirusa. Szczególnie ludzie starsi żyją w niepewności. Objawia się to na różne sposoby. Na przykład moja 80-letnia teściowa nie chce wypuszczać teścia nawet na balkon. Nasi sąsiedzi (mieszkam w bloku) wychodzą z domu tylko po zakupy i na spacer z psem i praktycznie wszyscy uzbrojeni są w maseczki i rękawiczki. Podobnie sytuacja wygląda u moich znajomych w Bilbao, Sewilli, Walencji czy Barcelonie. Wszyscy siedzimy w domu, choć czasami ładna pogoda kusi nas do wyjścia w plener. Aleksander Hryniuk: Ja nie widzę paniki i strachu. Myślę, że dużo tutaj robią wszystkie programy informacyjne. Przestrzegają, by nie wpadać w panikę, a dbać o higienę i stosować się do zaleceń. Niezależnie od tego, jaką stację telewizyjną oglądamy, to raczej jest przekaz solidarności i cały czas się powtarza, że polityków rozliczymy później - teraz jest czas na jedność i walkę z wirusem. Oczywiście, są osoby, które się boją. Jest wiele osób, które są na zwolnieniu z uwagi na lęki, strach przed zarażeniem się od innych. Trudno jednak się dziwić, jeśli w ciągu trzech dni umiera mama, ciocia i babcia. A w miejscowości skąd pochodzą, która ma ok. 7 tys. mieszkańców, dziennie umiera po 3-4 osoby tylko na koronawirusa. Jednak w Hiszpanach jest duża nadzieja, że kwarantanna niedługo się skończy i znów będize można wyjść do baru na piwo i spotkać się ze znajomymi. Jak wygląda obecna sytuacja w hiszpańskich szpitalach? Aleksander Hryniuk: Dzisiaj 7 kwietnia sytuacja w Hiszpanii powoli się stabilizuje. Od kilku dni dane, jakie spływają, są w miarę pozytywne. Nie możemy wpadać w euforię, ale ilość zgonów spadła do ponad 600, a było 950. Procentowa liczba nowych przypadków jest poniżej 6, a było to ponad 20 proc. Hiszpania ma jeden z najwyższych wskaźników wyleczonych osób - ponad 43 tys., podczas gdy we Włoszech ponad 22 tys. Dzięki stworzeniu szpitali polowych oraz zamiany hoteli na szpitale nie doszło do zatkania całkowitego służby zdrowia. Oczywiście, sytuacja była bardzo poważna. Natomiast z tego, co wiem, nie doszło do momentu, kiedy oddziały intensywnej terapii były całkowicie niewydolne. Zmniejsza się powoli też ilość osób przyjmowanych na te oddziały. Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja powoli się poprawia. Agnieszka Sobolewska: W Madrycie przykładowo pacjenci z lżejszymi objawami COVID-19 kierowani są do takiej przejściowej kliniki znajdującej się w IFEMA, czyli do kompleksu budynków, w których w normalnych okolicznościach organizowane są imprezy targowe. Z ogromnym respektem traktujemy w Hiszpanii personel medyczny, który codziennie naraża swoje życie, często nie mając dostatecznej ilości materiałów ochronnych. Hiszpańskie media podawały, że na dzień 27 marca ponad 9 tys. osób pracujących w służbie zdrowia było zakażonych. CZYTAJ WIĘCEJ: Polska rodzina, która utknęła na jachcie u wybrzeży Hiszpanii, oferuje pomoc Hiszpanie nie pozostają obojętni. Agnieszka Sobolewska: Codziennie o godz. 20 mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego wychodzą na balkony, tarasy lub po prostu otwierają okna i klaszcząc, śpiewając czy wiwatując, starają się wyrazić swój aplauz dla lekarzy, pielęgniarek czy zwykłych osób sprzątających w szpitalach. Myśleli państwo o powrocie do Polski? Aleksander Hryniuk: Jesteśmy licencjonowanymi przewodnika po Madrycie i współzałożycielami Biura Podróży Iventour oraz prowadzimy stronę internetową/bloga z informacjami o Madrycie i okolicy Nasze życie prywatne i zawodowe związane jest od ponad 11 lat z Madrytem i Hiszpanią. Turystyka to chyba jedna z głównych gałęzi gospodarki Hiszpanii. Agnieszka Sobolewska: Myśląc o Hiszpanii zazwyczaj kojarzymy ten kraj z pięknymi plażami, miastami z licznymi zabytkami i atrakcjami. Niestety wszystkie te przestrzenie są teraz puste. Turystów z zagranicy brak. Mieszkańcy od trzech tygodni siedzą zamknięci w domach, a więc nie ma też mowy o turystyce lokalnej. Zamknięte pozostają hotele, muzea, teatry itd. Aleksander Hryniuk: A ubiegły rok 2019, był kolejnym rokiem rekordowym, jeśli chodzi o liczbę turystów, sięgającą ponad 83 miliona osób, które odwiedziły ten kraj. Udział sektora turystycznego w PKB to 12 proc. a w zatrudnieniu to 13 proc. Turystyka jest jednym z najważniejszych działów gospodarki. Zatem w związku z kryzysem rząd jakoś zamierza wspierać ten sektor? Aleksander Hryniuk: Od momentu, kiedy został wprowadzony stan alarmowy, sektor turystyczny domagał się pomocy ze strony rządu centralnego. Królestwo Hiszpanii składa się z regionów autonomicznych, w związku z czym, pomoc jest nie tylko od rządu centralnego, ale również od rządów regionalnych. Wydany dekret królewski o wsparciu działalności w stanie kryzysu zakłada przeznaczenie ok. 200 mld euro na wparcie dla różnych firm czy osób, które ucierpiały przez pandemię. Ułatwiono zwalnianie pracowników na tymczasowy okres bezrobocia, podczas którego pracownicy dostaną zasiłek dla bezrobotnych, a zakład jest zwolniony z opłaty składek zusowskich w części lub całości. Warunkiem skorzystania z tej możliwości jest obowiązek zatrudnienia danej osoby po zakończeniu stanu alarmowego na okres przynajmniej sześciu miesięcy. Przełożono również o pół roku wszelkie płatności zobowiązań skarbowych. W pakiecie są też pożyczki z poręczeniem państwa o niskim oprocentowaniu i pomoc dla jednoosobowej działalności gospodarczej. Wygląda jednak na to, że pominięto tam przewodników. Zgodnie z dekretem wszystkie osoby, które na mocy stanu alarmowego musiały zamknąć działalność gospodarczą, dostaną na ten okres zasiłek dla bezrobotnych, który w Hiszpanii osobom prowadzącym jednoosobową działalność gospodarczą się nie należy. Zostaną także zwolnione z opłacania składek na ubezpieczenie społeczne. Inne firmy, które ucierpiały na skutek pandemii, muszą wykazać, że ich dochody są niższe o 25 proc. w marcu niż średniomiesięczna za drugi semestr z 2019 roku. I tutaj zapomniano o przewodnikach, tzn. nie ma ich w spisie tych działalności, które zostały zamknięte na mocy dekretu o stanie alarmowym. Co powoduje, że nasze wnioski są odrzucane i musimy wykazywać dochody i borykać się z wieloma procedurami. ZOBACZ TAKŻE: Hiszpanie przerwali kwarantannę i zorganizowali uliczny festyn Od kiedy państwo nie pracują? Agnieszka Sobolewska: Przewodnicy turystyczni stracili pracę już w lutym i jest dla nas wielką niewiadomą, kiedy znów wrócimy do swoich zajęć. Jeśli nie zostaną nam przyznane zasiłki będziemy w dużych tarapatach. Liczymy, że w przyszłości w Polsce liczymy, że nasi rodacy wrócą do Hiszpanii. Na południu Hiszpanii panuje ogromne bezrobocie. Co dzieje się z tymi ludźmi? Agnieszka Sobolewska: Ubogich ludzi nie brakuje na terenie całego kraju. Dla nich zbierane są fundusze i produkty spożywcze. Istnieją instytucje, które przygotowują i dostarczają codziennie posiłki bezpośrednio do mieszkań osób starszych i żyjących w nędzy. Osoby prywatne też starają się pomagać potrzebującym. Niestety z powodu COVID-19 mamy dodatkowo ponad 300 tys. bezrobotnych. Nie wiadomo, ile z tych osób będzie miało możliwość powrotu do pracy po zakończeniu epidemii. Aleksander Hryniuk: Z jednej strony mamy duże bezrobocie, ale z drugiej olbrzymie zapotrzebowanie rąk do pracy w rolnictwie. Problem powstał po zamknięciu granic. Do tej pory to osoby z innych krajów Polacy wypełniali tę lukę. Dekret królewski dotyczący wparcie obejmuje również osoby i rodziny poszkodowane przez kryzys w związku z pandemią koronawirusa. Część z tych osób mimo niewystarczającego okresu pracy, będzie mogła pobierać zasiłki dla bezrobotnych. Nie będzie można eksmitować też takich osób z uwagi na brak opłat za czynsz. Zostają wprowadzone tzw. bony socjalne, które dają prawo do zniżki na prąd elektryczny. Wprowadzono także wsparcie dla osób sprzątających u rodzin, pod warunkiem, że były one zgłoszone do systemu ubezpieczeń społecznych. Co jest dzisiaj największym problemem Hiszpanii? Agnieszka Sobolewska: Madryt, czyli największe miasto w Hiszpanii, stanowi cały czas największe epicentrum epidemii koronawirusa. Tu sytuacja jest najcięższa zwłaszcza, jeśli chodzi o osoby starsze. W Hiszpanii największa śmiertelność występuje wśród osób powyżej 60 roku życia, które stanowią aż 95,5 proc. zmarłych (wg. gazety ABC z 7 kwietnia 2020). Problemem jest też brak odpowiednich urządzeń i materiałów ochronnych w szpitalach oraz duży niedobór testów medycznych. Najgorsze jest również to, że nie wiemy, kiedy wrócimy do normalności. Kwarantanna w Hiszpanii jest bardziej zaostrzona niż w Polsce. Od trzech tygodni jesteśmy zamknięci w domach, nasze dzieci nie mogą wychodzić na spacery. Osoby dorosłe mogą tylko wychodzić na zakupy, do apteki, banku, do pracy, jeśli pracują w instytucjach absolutnie niezbędnych. Hiszpanie się jednak nie poddają? Agnieszka Sobolewska: Mimo wszystko nie brakuje optymizmu w codziennych relacjach. Mieszkańcy Hiszpanii, którzy zazwyczaj są osobami pogodnymi, starają się odnaleźć w tej nowej sytuacji. Powstaje dużo grup wsparcia społecznego, sąsiedzkiego, zawodowego, itd... I tak jak to w naszym przypadku, czyli ludzi pracujących w branży turystycznej, powstają zupełnie nowe projekty, które prawdopodobnie nie doszłyby do skutku, gdybyśmy nie doświadczyli pandemii COVID-19. Razem z naszymi koleżankami i kolegami z Hiszpanii i innych krajów przygotowujemy właśnie nowe rozwiązania przeznaczone dla miłośników turystyki. *** Agnieszka Sobolewska, 45-latka urodzona w Gdańsku, absolwentka historii sztuki i historii, licencjonowany przewodnik po Madrycie i okolicach. Zanim zwabiona dewizą „Życie jak w Madrycie” osiadła na dobre w stolicy Hiszpanii, mieszkała i pracowała jako pilot i przewodnik po Katalonii, Andaluzji i Walencji. Jej pasją są podróże i sztuka. Jest współautorką przewodnika po Madrycie wydanego w 2016 roku przez Wydawnictwo Bezdroża. Aleksander Hryniuk, 47-latek urodzony w Złotoryi, zamiłowanie do Hiszpanii przyczyniło się do podjęcia decyzji o przeniesieniu się do tego kraju, który od lat był moją pasją. Jego kultura, historia i ludzie spowodowały, iż wiele lat temu podjąłem decyzję, że kraj ten stanie się moja druga ojczyzną. Niesiony chęcią głębszego poznania stolicy Hiszpanii ukończyłem kurs na przewodnika turystycznego po Wspólnocie Madrytu oraz pilota wycieczek. Oboje są licencjonowanymi przewodnikami po Madrycie i okolicach. Należą do Krajowego Stowarzyszenia Licencjonowanych Przewodników Turystycznych w Madrycie (APIT, Asociación Nacional de Guías Profesionales de Turismo). Prowadzą Biuro Podróży Iventur w Madrycie.
Malwina Wrotniak2013-08-30 06:00redaktor naczelna 06:00fot. iStockphoto / / Thinkstock9 zamieszkałych wysp, które dzieli wiele mil oceanu. Kilka lat temu wyszły z grupy państw uznawanych przez ONZ za słabo rozwinięte. Oferują, co do zasady, życie łatwe i przyjemne, bez pośpiechu i politycznych rewolt. O leżącym na zachód od Afryki kontynentalnej Cabo Verde w rozmowie z cyklu #TamMieszkam opowiada mieszkająca tu Emilia Wojciechowska. Malwina Wrotniak, Na Cabo Verde tylko z wizą, prawda? Kilkadziesiąt euro, chwila na lotnisku i można przekraczać bramę? Emilia Wojciechowska: Tak, to prawda. Wiza w chwili obecnej kosztuje 25 euro i można ją bez większych formalności nabyć na lotnisku. Jest ważna przez miesiąc, ale jeśli komuś się spodoba i zechciałby zostać dłużej, jej przedłużenie nie stanowi problemu. Po prawie dwóch latach na Wyspach powie Pani, że na lotnisku przekracza się bramę raju? Hmm… mamy tutaj rajskie plaże. (śmiech) Na pewno żyje się spokojniej niż w Europie, bliżej natury i ludzi. A w sezonie „owocowym” takie smakołyki, jak mango czy awokado niemalże leżą na ulicy. "Na pewno żyje się (tu) spokojniej niż w Europie, bliżej natury i ludzi", fot. Thinkstock Ale, jak w każdym miejscu na świecie, są też pewne kwestie, które mogą denerwować czy przeszkadzać. Jeśli jednak przymknie się na nie oko, to myślę, że można poczuć się rajsko. (śmiech) Porzuciła pracę na etacie, wyjechała podróżować i pomagać innym – to może nie często realizowany, ale dość popularny scenariusz. 10 lat temu pomyślałaby Pani, że będzie działać według takiego planu? Myślę, że tak, bo jak właśnie się doliczyłam, to moja przygoda z wolontariatem zaczęła się mniej więcej dekadę temu! A wraz z nią mniej lub bardziej szalone projekty. Jak to się stało, że ten scenariusz w końcu zaczął się urzeczywistniać? Młodemu prawnikowi w Polsce wiatr w oczy czy ten wyjazd to zupełnie prywatna sprawa? Sądzę, że jeśli ktoś robi coś, co naprawdę kocha, to zawsze idzie z wiatrem. (śmiech) Bardzo lubiłam swoją pracę i nie było mi łatwo ją „porzucić”. Zawsze jednak mnie nosiło, zarówno w sensie podróżniczym, jak i wolontariackim. Emilia Wojciechowska - Polka na Wyspach Zielonego Przylądka, fot. arch. pryw. Pracując na pełen etat miałam szczęście, że zawsze udawało mi się wynegocjować z szefostwem urlop a to na pięciotygodniową wyprawę do Indii, a to na pedałowanie wraz z innym wolontariuszami granicą polsko-niemiecką w ramach projektu dziennikarskiego. "W 2007 roku Cabo Verde jako jedno z trzech państw wyszło z grupy państw słabo rozwiniętych według klasyfikacji ONZ", fot. Thinkstock Tuż po obronie, zamiast pójść w ślady większości kolegów i iść na aplikację, wyjechałam na półroczny projekt wolontariacki do Włoch. I bardzo chciałam taką przygodę powtórzyć, będąc już „starszą i mądrzejszą”. I chciałam tę przygodę powtórzyć zanim pojawi się mąż, dzieci, a przede wszystkim, zanim stuknie mi trzydziestka! (śmiech) I to był właśnie ten moment. Zaczęłam się rozglądać i pojawił się projekt. Miejsce nie miało znaczenia. To miał być zatem bardziej wolontariat niż podróż? Zdecydowanie bardziej wolontariat niż podróż. Ale oczywiście trudno usiedzieć na miejscu, gdy do odkrycia tyle nowych miejsc, tyle smaków, tylu ludzi do poznania. Każdą wolną chwilę przeznaczałam więc na eksplorowanie tych bliższych zakątków, zaś urlop na podróże do tych dalszych. Zorganizowanie sobie przeprowadzki na Cabo zajmuje… ile czasu? Dwa tygodnie! Tuż przed wyjazdem na Cabo miałam wcześniej zaplonowaną podróż do Kolumbii. Wróciłam, spakowałam rzeczy i zdeponowałam w garażu u znajomych, pojechałam na kilka dni do rodziców i ruszyłam. Pakowała się Pani z myślą o szybkim powrocie? Jedyna myśl, jaka towarzyszyła mi przy pakowaniu się była taka, żeby nie przekroczyć magicznych 20 kg. (śmiech) Jeszcze nie tak dawno temu po Wyspach Zielonego Przylądka hulał portugalski wiatr. Po blisko 40 latach od uniezależnienia pozostały jeszcze jakieś wyraźne wpływy? Czy poza oficjalnym językiem [portugalski – red.] cokolwiek łączy dziś oba kraje? O tak. Wiele produktów sprowadzanych jest z Portugalii, wiele firm jest mniej lub bardziej powiązanych ze spółkami portugalskimi. Portugalia jest najważniejszym partnerem gospodarczym, w szerokim tego słowa znaczeniu. Wiele osób, jeśli tylko mogą sobie na to finansowo pozwolić, wyjeżdża na studia czy poważniejsze leczenie właśnie do Portugalii. "Kabowerdeńczycy są zagorzałymi patriotami i co by się nie działo, to Cabo Verde, ich wyspa, ich miejscowość i tak jest najfajniejsza", fot. Thinkstock Przede wszystkim zaś większość tutejszych mężczyzn można podzielić na trzy kategorie – tych co są fanami Benfica, Porto albo Sporting, czyli najważniejszych portugalskich klubów sportowych. (śmiech) Wyspy nie mają szczęścia do żyznych ziem, z trudem rozwijają się tu też nowe technologie. Cabo Verde na tle innych lokalizacji nie gości zbyt często w turystycznych folderach przeciętnych europejskich biur podróży. Z czego żyje większość tego ponad 400-tysięcznego państwa? Turystyka jest akurat w chwili obecnej jednym z najważniejszych motorów kabowerdeńskiej gospodarki. Szacuje się, że reprezentuje 21,1% PKB, a samo Cabo z sezonu na sezon staje się coraz bardziej popularne, co wyraźnie pokazują statystyki – w ostatnich latach liczba turystów nieustannie rośnie. Rok 2012 w porównaniu z rokiem 2011 zanotował wzrost kształtujący są na poziomie 12,3%. Warto wiedzieć o Wyspach Zielonego Przylądka Co zobaczyć? Polecam spędzić dzień lub dwa z tradycyjną kabowerdeńską rodziną i o ile tylko możliwe, odwiedzić więcej niż jedną wyspę. Zboczyć z tradycyjnych szlaków, usiąść przed lokalnym barem, zagrać z lokalnymi (głównie starszymi) panami w karty albo ouri (afrykańska gra logiczna) i nieśpiesznie czekać, aż nagle pojawi się jakiś instrument muzyczny i ktoś zacznie intonować mornę (gatunek muzyczny na nostalgiczną nutę). Co kupić? Tańsze niż w Polsce są tu: świeże ryby, w tym tuńczyk (czasami kilogram prosto od rybaka kosztuje już 12 złotych!). Droższe niż w Polsce są tu: kosmetyki, sprzęt elektroniczny. Oczywiście wiele osób na tym korzysta i to właśnie turystyka przyczyniła się do dziesięcioprocentowego spadku współczynnika biedy w skali dekady (z 37% w 2000 roku do 27% 2010 roku), ale jest to też branża, w której pracuje wielu obcokrajowców, więc mimo wszystko większość Kabowerdeńczyków utrzymuje się z rolnictwa (a wykorzystuje się tu każdy skrawek ziemi, który się nadaje – jeśli trzeba w formie tarasów, a od jakiegoś czasu często nawadnia się technologią kropelkową) i usług, w tym z drobnego handlu. To prawda, że do wielu tutejszych domów regularnie spływa finansowe wsparcie z zagranicy? Podobno stanowi aż 25% PKB! Tak, to prawda, choć ja słyszałam o mniejszej liczbie. Wedle cenzusu z grudnia ubiegłego roku na wyspach żyje Kabowerdeńczyków. Dziś na pewno jest ich sporo ponad 506 tysięcy. (śmiech) Czasem mówi się, że diaspora jest dwa razy liczniejsza. "Jeśli chodzi o żywność, staram się kupować przede wszystkim produkty lokalne", fot. Thinkstock Zaryzykowałabym tezę, że każda rodzina ma kogoś zagranicą i od takiej osoby oczekuje się wsparcia, zarówno w formie materialnej, jak i niematerialnej, czyli przesyłania ubrań i innych przedmiotów. Większość emigrantów co najmniej raz do roku lub raz na dwa lata przyjeżdża na wyspy na wakacje i tu wydaje zarobione za granicą pieniądze. I akurat teraz jesteśmy w takim okresie wakacyjnym. Że pomocy potrzeba, wnoszę po Pani ciągłym pobycie na Wyspach. Wiadomo – pomoc przyda się wszędzie, ale czego Kabowerdeńczykom brakuje na co dzień najbardziej i w największej skali? Wyspy Zielonego Przylądka pod względem standardu życia są w czołówce państw afrykańskich, a dla niektórych, tak jak dla Wysp Świętego Tomasza i Książęcej (Sao Tome e Principe), są wręcz wzorem do naśladowania. W 2007 roku Cabo Verde jako jedno z trzech państw wyszło z grupy państw słabo rozwiniętych według klasyfikacji ONZ. Ale przed Cabo nadal wiele wyzwań i na ten temat można by wiele powiedzieć. Pokaż Tam mieszkam na większej mapie Myślę, że tym, co jest podstawą w każdej szerokości geograficznej, jest zdrowie i edukacja. W przypadku Cabo mam na myśli nie tyle ich poziom, co dostępność. Dzieciaki często muszą pokonywać kilometry górskich szlaków, żeby dotrzeć do szkoły. Nie każdy zaś szpital czy punkt pomocy medycznej jest równie dobrze wyposażony. Zdarza się, że mieszkańcy jednej wyspy w przypadku skomplikowanych zabiegów muszą szukać pomocy na innej wyspie i nie ma wyjścia – muszą być przetransportowani zwykłym samolotem pasażerskim albo statkiem rybackim! To w miarę stabilne politycznie miejsce – bez wewnętrznych rewolt. Przyzwyczajenie do status quo, brak obywatelskiego zainteresowania czy wyraz docenienia, że Wyspy idą do przodu? Tak pół żartem, pół serio, to myślę, że Kabowerdeńczycy prędzej „zaimprezują się” na śmierć niż nastąpi jakaś polityczna rewolta, no chyba że ustanowiono by zakaz zabawy. (śmiech) Generalizując, mieszkańcy wysp lubią swój nieśpieszny, spokojny tryb życia, biesiady ze znajomymi i rodziną. I to jest dla nich najważniejsze. O polityce dyskutuje się sporo, zwłaszcza w czasie kampanii. Potem ewentualnie trochę narzeka, zwłaszcza na władze lokalne. "Mieszkańcy wysp lubią swój nieśpieszny, spokojny tryb życia, biesiady ze znajomymi i rodziną. I to jest dla nich najważniejsze", fot. Thinkstock Ale tak poważniej: myślę, że istotnym elementem stabilności, zwłaszcza w kontekście Afryki, jest tu homogeniczność kulturowa i religijna. Poza tym większość osób ma poczucie, że politycy i tak zrobią swoje, a przeciętny obywatel na nic nie ma wpływu. Ale gdy zajdzie potrzeba, potrafią się lokalnie skrzyknąć, by coś we własnym zakresie zdziałać, bo na polityków poza kampanią i tak nie ma co liczyć. Ale bardziej globalne akcje byłyby trudne, choćby ze względów logistycznych – na Cabo składa się 9 zamieszkałych wysp, niektóre dzieli wiele mil oceanu. Poza tym Kabowerdeńczycy są zagorzałymi patriotami i co by się nie działo, to Cabo Verde, ich wyspa, ich miejscowość i tak jest najfajniejsza. Wolontariat uzależnia? O tak! Bo pozytywnie wpływa na zdrowie, samopoczucie i świat dookoła. To teraz inaczej: wolontariat w takim miejscu – uzależnia? Tak, tak! (śmiech) Wystarczy tylko pomysł odpowiadający rzeczywistym potrzebom, cierpliwość, wolny czas i wiele można zdziałać. Poza tym jeśli chodzi o miejsce - na Cabo żyje się, co do zasady, łatwo i przyjemnie. W zależności od wyspy – plażę lub piękne góry, a często i to, i to, mamy na wyciągnięcie ręki. Podobnie jak lokalne owoce, takie jak papaja i banany czy świeże ryby. No i sympatyczni mieszkańcy, którzy w każdym miejscu potrafią zorganizować grilla i wieczorek muzyczny. Zna Pani Polaków czy Europejczyków, którzy osiedlili się tu na stałe i z takim też zamiarem tu przybyli? Tak, na tych najbardziej turystycznych wyspach, mam tu na myśli Sal i Boa Vistę, może się zdarzyć, że częściej usłyszymy niemiecki czy włoski niż kreolski. Polaków poznałam kilku, nie ma nas jeszcze wielu, ale zdaje się, że grono stale się powiększa. Bez znajomości tutejszego języka taka migracja w ogóle ma sens? Przeprowadzając się na Wyspy mówiłam po portugalsku, więcej łatwiej było mi na pewno zasymilować się niż komuś, kto tego języka nie zna. Ale o ile portugalski jest językiem oficjalnym, to na ulicach mówi się po kreolsku. Po kreolsku w wydaniu miejsca, w którym się przebywa. "O ile portugalski jest językiem oficjalnym, to na ulicach mówi się po kreolsku", fot. Thinkstock Mieszkałam na kilku wyspach, więc koniec końców stworzyłam język będący mieszanką tych wszystkich odmian kreolskiego, którym mówię tylko ja. (śmiech) Mieszkańcy są jednak bardzo otwarci i nawet jeśli ktoś nie mówi ani be, ani me, ani po portugalsku, ani po kreolsku, to szybko go nauczą. Kreolskiego oczywiście. Choć miejsce w pierwszej chwili wydaje się końcem świata, wydatki wcale nie okażą się tak małe, jak można by tego oczekiwać. Za co Pani codziennie – mając w pamięci zakupy w Polsce – przepłaca? Za wszystko to, co jest z importu. Litr mleka w kartonie – około 4 zł, litr soku w kartonie – 6-7 zł, tabliczka czekolady – 10 zł, żel do kąpieli, który u nas można kupić za 5 zł, tu będzie kosztował co najmniej 10-15 zł. Wszystkie sprzęty elektroniczne itp. Ale przyznam się, że nie stanowi to dla mnie większego problemu, bo jeśli chodzi o żywność, staram się kupować przede wszystkim produkty lokalne, korzystając z tego, że papaja jest o wiele tańsza niż jabłko. A na pozostałe produkty, w tym ulubione kosmetyki, składam zamówienia i zapraszam w odwiedziny do siebie kogo tylko się da. (śmiech) Bez niektórych rzeczy na pewno można by się tu obyć. Tu kupujesz tu tyle, na ile cię stać, nie pożyczasz, nie obnosisz się ze swoim społecznym statusem – mam rację? Jak wszędzie, są ci co mają więcej, jak i ci co mają mniej. Ale te grupy są homogeniczne i ich światy raczej się nie przenikają. Z mojej obserwacji jednak na pewno istnieje zjawisko obnoszenia się statusem emigranta. Ale życie na Wyspach Zielonego Przylądka jest raczej wolne od instytucji kredytu i ciągłych myśli o konieczności spłacania odsetek? O tak. Prędzej pożyczka od kuzyna czy znajomego. Rodziny trzymają się razem, w jednym gospodarstwie często mieszka kilka pokoleń, pomagając sobie nie tylko finansowo. A w razie czego łapie się za telefon i dzwoni do wujka w Ameryce (Kabowerdeńczycy emigrują głównie do Stanów Zjednoczonych, Portugalii, Holandii i Francji). "Jak wszędzie, są ci co mają więcej, jak i ci co mają mniej. Ale te grupy są homogeniczne i ich światy raczej się nie przenikają", fot. Thinkstock Ale też z drugiej strony ludzie mają raczej zaufanie do banków i podobno często ci, którzy zamierzają inwestować, chętniej sięgną po kredyt niż zaryzykują własnym kapitałem. Jak Pani ocenia bankowość w tak egzotycznym miejscu? Wbrew pozorom Cabo to dość rozwinięty kraj i wiele usług jest na europejskim poziomie. Zaliczyłabym do nich również bankowość. Jest tu kilka banków, w tym dwa wiodące, które mają oddziały w każdej większej miejscowości. Klienci mogą skorzystać również z bankowości internetowej. W bankomatach, używając lokalnej karty, można nie tylko wybrać gotówkę, zapłacić za prąd, ale na przykład doładować saldo komórki. Zmierzając ku końcowi – na Cabo Verde najlepiej z przesiadką w Portugalii? Tak, bo wtedy przesiadka jest w mojej ukochanej Lizbonie! Jest to dobre rozwiązanie, ale zdaje się najdroższe. Warto polować na superpromocje czy na tych odcinkach po prostu trzeba nastawić się na słony wydatek? Zdecydowanie warto! Takim rozwiązaniem są loty czarterowe, głównie last minute. Można upolować lot nawet za 50 euro w jedną stronę, a jak dotąd bez większych problemów, co nie oznacza bez polowania, udawało się znaleźć połączenia z Europy w cenie 200 euro w dwie strony. Nie powinnam tu chyba podawać nazw przewoźników, więc wykorzystam to, by zaprosić do kontaktu* wszystkich, którzy byliby zainteresowani podróżą na Wyspy albo po prostu mieliby jakieś pytania. Dziękuję za rozmowę. * Więcej o Wyspach Zielonego Przylądka na Facebooku,na blogu lub poprzez
Na Majorce mieszka mniej niż milion osób. W samym 2018 roku wyspę odwiedziło prawie 12 milionów turystów. Latem ich liczba bywa ponaddwukrotnie wyższa niż rezydentów. Najczęściej przyjeżdżają Niemcy i Brytyjczycy. W czołówce znajdują się też Skandynawowie i mieszkańcy krajów Beneluksu. Bratwurst i Robbie Williams Ze stolicy Palma de Mallorca do El Arenalu jedzie się samochodem 20 minut. Splatają się tu języki imperiów, na ulicach Londyn, Berlin, Rio de Janeiro. Można zjeść niemieckiego currywursta i zrobić zakupy w holenderskim supermarkecie SPAR, czasem wstąpić na sangrię i kanapki z hiszpańską jamón serrano. Obok plaż wyrastają wysokie jak wieże białe hotele, których dachy dotykają nieba. Bar przed wejściem ma napis "willkommen". Nad ladą nazwy drinków wypisane po niemiecku, na ścianach obrazy namalowane przez niemieckiego właściciela w czasie pobytu w Brazylii, obok reklama likieru Jägermeister. Bar Bierkaiser w Playa de Palma, El Arenal (fot. Shutterstock) Niemcy zaczęli kolonizować Majorkę w latach 50., choć nigdy nie powiedzieliby o niej jako o swojej kolonii. Dbają o poprawność, mimo to między sobą wyspę nazywają siedemnastym landem. Na Majorce turyści z Niemiec czują się jak w domu, mogą poznać rodaków z Kolonii, obejrzeć programy rodzimej telewizji, zjeść niedzielnego sznycla po berlińsku. Niektórzy przyjeżdżają każdego roku, całe pokolenia Niemców kojarzą dziś lato z Majorką, niektórzy osiadają tam na starość. Na ulicach nadmorskich kurortów pewnie czują się też ultraprawicowi działacze, którzy czasem z dumą prezentują ogolone głowy, a na nich tatuaże ze swastyką. Lokalne gazety donoszą, że wdają się w bójki, a na imprezach bez ironii krzyczą: "Obcokrajowcy, won!". Jeden z niemieckich barów w okolicach El Arenalu otworzył były polityk narodowy, dawny przewodniczący Narodowodemokratycznej Partii Niemiec, Holger Apfel. Restauracja Die Maravillas Stube powstała w 2014 roku, po tym jak Apfel wycofał się z polityki, działała przez trzy lata. Polityk serwował w niej dania z Bawarii, golonkę, białą kiełbasę i dzbany piwa. Niemieckie menu leżało na niebiesko-białych obrusach. Kilka kroków dalej bar London. Na środku sali stoi stół bilardowy, piwo Estrella jest za dwa euro, z głośników śpiewa Robbie Williams. Brytyjczyk z New Castle siedzi przy kontuarze. Rozmawia z barmanem, Holendrem, który na Majorce mieszka od lat. Obok nich Majorkanka, która przed chwilą wyszła z brazylijskiego baru po drugiej stronie ulicy. Holender tłumaczy rozmowę obojga gości, angielski przekłada na hiszpański, hiszpański na angielski. Choć bar London mieści się w El Arenalu, ze stałej obecności Brytyjczyków znana jest inna miejscowość, położony po drugiej stronie Palmy Magaluf. To tam odbywają się najhuczniejsze imprezy na wyspie, tam od lat narasta też niechęć do turystów. Władze miasteczka chcą zmiany. Od 2015 roku pod groźbą wysokiej kary nie można tam: pić alkoholu poza barem i hotelem między 22 i 8 rano, obnażać się publicznie, dokonywać czynności seksualnych na ulicach, skakać z hotelowych balkonów do basenów, sprzedawać ani reklamować gazu rozweselającego, organizować imprez na łodziach. Brytyjczycy oglądający mecz w barze w Magaluf (fot. Shutterstock) - Wszyscy żyjemy z turystów - mówi Marc Morell, lokalny aktywista i antropolog, który zajmuje się badaniem turystyki. - Gdyby nie oni, nie miałbym o czym pisać - śmieje się. Marc dorastał wśród obcokrajowców, jest synem pary przewodników. Już jako dziecko wielokrotnie słyszał o wpływie turystyki na wyspę, protestować zaczął, gdy był w liceum. W 1992 roku, kiedy już studiował, zapisał się do związku studentów, później został jego rzecznikiem. Dziś przynależy do stowarzyszeń zrzeszających europejskich i światowych antropologów, jest związkowcem, a od 2015 roku członkiem lokalnej partii politycznej Crida per Palma, która walczy o prawa lokatorów i domaga się ograniczenia masowej turystyki. Marc pracuje obecnie w Lipsku nad nowym projektem. Bada historię turystyki na Majorce, a przede wszystkim jej wpływ na życie mieszkańców, opisuje też lokalne formy sprzeciwu. Wyspa turystów Turyści zaczęli pojawiać się na Majorce już pod koniec XIX wieku, jednym z nich był Fryderyk Chopin, który wraz z George Sand spędził tam zimę na przełomie 1838 i 1839 roku. Mieszkał w Palmie, następnie przeniósł się do położonej 20 kilometrów od stolicy Valdemossy. Przemysł turystyczny najdynamiczniej zaczął jednak rozwijać się długo po wyjeździe kompozytora, bo w latach 50. XX wieku. 20 lat później na ulicach pojawili się pierwsi protestujący przeciwko turystom. Szlaki protestu przetarli ekolodzy, którzy sprzeciwiali się nie tylko turystyce, ale i urbanizacji w ogóle. Od początku należeli jednak do mniejszości, do mniejszości trafiały też ich akademickie postulaty. Dopiero dziś wyraźnie widać, że tłumy turystów niszczą środowisko, plaże, dziką naturę w centrum wyspy. Miliony ludzi zostawiają tony śmieci na plażach i w miastach. W Palmie cumują też olbrzymie statki wycieczkowe, które zanieczyszczają przybrzeżne wody. Dawniej zielony i porośnięty bujną roślinnością środek wyspy zaczynają przecinać pasma kolejnych dróg i autostrad. W latach 80. do protestujących dołączyli pracownicy hoteli walczący o lepsze warunki zatrudnienia. Strajkują i teraz - umowy, na podstawie których pracują, nie gwarantują im żadnego zabezpieczenia, ich praca jest elastyczna godzinowo i sezonowa. - Opłaty za wynajem mieszkań ciągle rosną. Przez to czują się jak w pułapce - mówi Marc. Wiele osób pracuje w kilku miejscach, latem wykonują zupełnie inną pracę niż zimą. Wtedy na Majorce pojawia się znacznie mniej turystów. Pojawia się coraz więcej głosów postulujących o ograniczenie turystyki na wyspie. Nie wszyscy jednak się z nimi zgadzają. Na zdj. baner w Palma de Mallorca (fot. Shutterstock) Młodzi Majorkanie często przynajmniej do trzydziestki mieszkają z rodzicami, nie stać ich na wyprowadzkę. Kiedy zarabia się mało i nie ma stałej pracy, jak pozwolić sobie na wynajem mieszkania, którego cena stale rośnie? Na umowie śmieciowej nie jest się też na tyle wiarygodnym, żeby dostać kredyt. Dla wielu mieszkańców konieczne staje się opracowanie nowych strategii przetrwania. Coraz częściej tam, gdzie mieszkałaby jedna rodzina, teraz mieszkają dwie. Carmen, Majorkanka, która wyjechała na studia do Valliadolid, wraca do Palmy każdego roku w czasie wakacji. Przez dwa miesiące pracuje wtedy jako kelnerka. W tym roku zatrudniła się w hotelowej restauracji, każdego dnia rozmawia tam tylko po angielsku. W przyszłym roku Carmen skończy studia, chciałaby wtedy wrócić do Palmy. Od kilku lat obserwuje wzrastające ceny wynajmu mieszkań. - Jest strasznie drogo. Dwa lata temu żona mojego brata przeprowadziła się do niego, na Majorkę. Przez trzy miesiące, od lipca do września, mieszkali z nami, dopiero później znaleźli mieszkanie za 600 euro miesięcznie, 35 metrów - mówi. Gdzie zamieszka Carmen, gdy wróci na wyspę? Na początku na pewno z rodzicami. Problem mieszkaniowy dotyczy wszystkich, najmocniej dotyka jednak najbiedniejszych, którzy najczęściej pochodzą spoza wyspy, często też spoza Hiszpanii. - Przyjechali tu z globalnego Południa albo wschodniej Europy. To oni wykonują najgorsze prace, są zatrudnieni na fatalnych umowach, ledwie wiążą koniec z końcem - oburza się Marc. Dziennik "Diario de Mallorca" informuje, że w 2018 roku Palma była czwartym miastem w Hiszpanii z najwyższymi czynszami, po Barcelonie, Madrycie i San Sebastian. W 2017 roku koszt wynajmu mieszkania na całych Balearach wzrósł o rekordowe 22,1 proc. Wielu mieszkańców było zmuszonych do opuszczenia centralnych dzielnic miasta. Jest to jeden z efektów działania internetowych platform noclegowych dla turystów, jak Airbnb, które umożliwiają pobyt w domach lokalnych mieszkańców. Krótkoterminowy wynajem jest gwarancją komercyjnego sukcesu w najbardziej turystycznych miejscach świata. Prowadzi jednak do gwałtownego wzrostu cen wynajmu na stałe. Tak w ciągu kilku lat stało się w Palmie. Palma de Mallorca (fot. Shutterstock) - Na Majorce granice turystyki przez lata były przesuwane. Przed 1970 rokiem mieliśmy wiele hoteli, w połowie lat 80. zaczęły mnożyć się apartamenty do wynajęcia, potem pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku popularna stała się agroturystyka, a od 2015 roku turyści śpią w naszych domach. Nie mam pojęcia, co będzie dalej - mówi Marc. Lokalni właściciele mieszkań również często biorą udział w protestach. Warunki ich pracy są na tyle złe, że potrzebują dodatkowego źródła dochodu. - Są zakładnikami perwersyjnej sytuacji. Może nie chcieliby wynajmować mieszkań turystom, ale muszą - podsumowuje Marc. - Najważniejszym problemem nie są drobni właściciele, ale olbrzymi inwestorzy, międzynarodowe firmy i banki. Wykupują oni często całe kamienice czy osiedla, które wynajmują potem turystom. To właśnie z nimi powinniśmy walczyć - dodaje. Pieniądze, które w ten sposób zarabiają "ludzie w garniturach", inwestowane są w budowę kolejnych rajów. - Teraz przenoszą się na Karaiby i do Zatoki Meksykańskiej. Mają tam tanią siłę roboczą, zupełnie jak na Balearach w latach 70. - porównuje Marc. To właśnie oni wykupili kiedyś miasto. "Masowa turystyka zabija" Niechęć do turystów dopiero niedawno stała się tematem rozmów mieszkańców Palmy. - Często możesz usłyszeć, że place, na których kiedyś bawiły się dzieci, są teraz zajęte przez stoliki i krzesła restauracji - mówi Marc. Gdy w czasie wakacji Carmen spaceruje ulicami miasta, w którym się wychowała, zauważa, że samochodów jest coraz więcej, ulice są zatłoczone, a lokalne sklepy już nie istnieją. - Piekarnia, do której chodziłam, była tu od 25 lat. Właściciel musiał ją zamknąć, nie stać go było na czynsz - mówi. - Ceny pną się w górę, jest coraz drożej i drożej. Mieszkańców nie stać na to samo, co turystów. Nie wydam 4 euro na kawę, wypiję ją w domu - dodaje. Plaża w El Arenal (fot. Shutterstock) Mniej więcej pięć lat temu w Palmie zaczęły powstawać platformy zrzeszające tych, którzy sprzeciwiają się turystyfikacji życia. Na rzecz zrównoważonej turystyki działa stowarzyszenie "Ciutat per qui l'habita" ("Miasto dla mieszkańców", należy do niego Marc). Jego członkowie protestują przeciw wysiedlaniu mieszkańców z historycznego centrum miasta, zamykaniu lokalnych sklepów i restauracji. "Ciutat" chce też zachęcać do wspólnej sąsiedzkiej aktywności i zapobiec przemianie Majorki w park rozrywki. W lipcu 2018 roku grupa aktywistów stawiła się na lotnisku z transparentami "Masowa turystyka zabija", na ścianach hoteli w Palmie pojawiły się napisy wzywające obcokrajowców do wyjazdu, na samochodach z wypożyczalni - wlepki, które wskazują: "to oni są winni". W marcu 2019 roku mieszkańcy Majorki zaprotestowali przeciwko budowie autostrady na południu wyspy, nie chcieli wycinki drzew. W niedzielę, gdy plac budowy był pusty, postanowili zasadzić tam drzewa na nowo. Na miejscu szybko pojawiła się policja i żandarmeria wojskowa. Mieli na sobie ciężkie buty, kamizelki kuloodporne i tarcze. Zaczęli sprawdzać dowody zgromadzonych. - Byłem w tym czasie w Lipsku, ale widziałem zdjęcia. To było przerażające. Tak wygląda odpowiedź na protest. Głównie chodzi o to, żeby zasiać strach wśród protestujących - mówi Marc. Ale protesty mają sens. Widać to w decyzjach lokalnych polityków. W 2017 roku władze Palmy dwukrotnie podniosły podatek turystyczny. Turyści, którzy zatrzymują się w hostelach i na kempingach, płacą 1 euro dziennie, pasażerowie statków wycieczkowych - 2 euro, ci, którzy wybierają hotele średniej klasy - 3 euro, zaś goście bardziej luksusowych obiektów - 4 euro. Podatek wspiera projekty ekologiczne. Najbardziej znaczącą i wyjątkową w skali kraju decyzją było wprowadzenie w 2018 roku w Palmie zakazu wynajmu mieszkań za pośrednictwem Airbnb i podobnych platform. Od lipca 2018 roku Airbnb dozwolone jest jedynie poza miastem, a także w domach jednorodzinnych. Badacze oraz dziennikarze wskazują jednak, że prawo nie jest przestrzegane. Od 2016 roku liczba wynajmowanych na Majorce lokali stale rośnie, jest ich obecnie o ponad 18 tysięcy więcej niż trzy lata temu. W maju 2019 roku Airbnb oferowało ponad 97 tysięcy mieszkań i pokoi do wynajęcia na Majorce, wiele z nich w Palmie. Wyjątkową decyzją było wprowadzenie w 2018 roku w Palmie zakazu wynajmu mieszkań za pośrednictwem Airbnb i podobnych platform (fot. Shutterstock) Władze stolicy podkreślają, że zależy im na wspieraniu zrównoważonej turystyki na całej wyspie, dlatego wprowadzają ograniczenia, podwyższają podatek turystyczny i zachęcają do przyjazdu poza sezonem. Mateusz Kaczmarek, student Wydziału Geografii Miast i Turystyki Uniwersytetu Warszawskiego, który w ramach wyjazdu stypendialnego przebywał na Majorce i obserwował lokalną turystykę, uważa, że kampanie medialne przekonujące do przyjazdu zimą niewiele zmienią. - Majorka to turystyka trzech s: sea, sand and sun - morza, piasku i słońca. Poza sezonem większość hoteli jest zamykana, redukowana jest liczba zatrudnionych w branży usługowej. Turystyka wtedy zamiera, ludzie tracą stałe źródła dochodu i próbują utrzymać się z zarobionych w sezonie pieniędzy - mówi. Oparcie niemal całej gospodarki na turystyce niesie za sobą ryzyko. Stąd w mieszkańcach Majorki pewna sprzeczność: mają dość turystów, a jednocześnie boją się, co stanie się, gdy zaczną oni wybierać nowe, jeszcze tańsze raje? Co, jeśli nie przyjadą zimą? - Turystyka to kapryśny biznes, na który wpływają ceny ropy naftowej, trendy wycieczkowe, bezpieczeństwo międzynarodowe. Na Majorce bańka zaczyna powoli pękać, przewiduje się, że w 2019 roku spadnie liczba odwiedzających wyspę Niemców. Coraz częściej wolą oni wybrzeże tureckiej riwiery, bo jest tam taniej - dodaje Mateusz. Nie wszystko da się sprzedać Z Plaça d'Espanya w Palmie odjeżdżają podmiejskie autobusy. Dopiero po 30 minutach spędzonych w jednym z nich można przenieść się do miejsca, gdzie poza sezonem w ogóle nie słychać języków obcych. W Bunyoli, małym miasteczku w centrum wyspy, życie skupia się na głównym placu, który nazywa się "plac", i w barze Paris. Dziadkowie piją spienione mleko w małych przezroczystych szklankach, często przychodzą z wnukami, które biegają po całej knajpie. Im później, tym tłoczniej. Niektórzy mężczyźni zamawiają piwo i w czasie oglądania meczu piłki nożnej rozpinają koszule. Starsi przynoszą karty, najpierw rozkładają zielony obrus, dopiero potem wyciągają talię. Może tak było też kiedyś w El Arenal, rybackiej wiosce nad morzem, dziś stolicy niemieckich szyldów. Latem turyści trafiają jednak i do Bunyoli, o podobnych miasteczkach czytają w Internecie i w przewodnikach Lonely Planet. Odnajdują plaże, na które przez lata jeździli tylko mieszkańcy. - Pojawiają się w miejscach, w których nigdy ich nie widzieliśmy - mówi Marc. - Przyjeżdżają na wiejskie festyny. Dawniej były one adresowane tylko do mieszkańców, teraz zaczynają być organizowane głównie dla turystów - dodaje. Wycieczkowiec w porcie w Palma de Mallorca (fot. Shutterstock) Marc uważa jednak, że to nie Niemcy z Kolonii, Polacy z Warszawy czy Anglicy z Newcastle są winni, ale "ludzie w garniturach". - Zabronienie przyjazdu obcokrajowcom niczego by nie rozwiązało. Problem jest głębszy, dotyczy tego, kto kontroluje przemysł turystyczny, tego, kto posiada środki produkcji, kto stoi za liniami lotniczymi, które przewożą tak wiele osób - mówi. - Niektórzy postulują: turyści muszą zrozumieć i przystosować się do naszej kultury. To jednak niemożliwe. Oni przyjeżdżają tu na tydzień - podsumowuje. Co zrobić, żeby nie być turystą, który szkodzi? Coraz głośniej mówi o tym wiele organizacji i stowarzyszeń. Na stronie internetowej można przeczytać, że popularność ofert all inclusive prowadzi do zamykania lokalnych sklepów i restauracji. Turyści, którzy wybierają tę formę odpoczynku, rzadko wychodzą poza hotel, wszystkie potrzeby realizują wewnątrz turystycznych oaz. Działacze na rzecz zrównoważonej turystyki przestrzegają też przed wsiadaniem na statki wycieczkowe, które, podobnie jak hotele, w pełni organizują turystom czas i minimalizują wpływy do lokalnego budżetu, ponadto zanieczyszczają środowisko. Na całym świecie odnotowuje się też przypadki łamania praw pracowników hoteli i wycieczkowców, ich pensje opierają się głównie na napiwkach, a pracodawcy oferują im minimum zabezpieczenia. Wielu badaczy odradza też korzystanie z Airbnb, którego popularność nierzadko prowadzi do podwyżek cen mieszkań. Aktywiści podkreślają, że zrównoważona turystyka jest możliwa. Jej podstawą jest przestrzeganie praw pracowników obiektów turystycznych oraz członków lokalnych społeczności. Może ona zapobiegać wykluczeniu i zmniejszać, a nie pogłębiać, nierówności. Wieczór w Magaluf (fot. Shutterstock) *** Lotnisko na Majorce jest trzecim, największym w Hiszpanii, rząd stale powiększa je, by przyjmować więcej turystów. W 2018 roku odnotowano na nim obecność 29 milionów podróżnych. Przejście między wszystkimi strefami i skrzydłami olbrzymiego obiektu zajmuje jakieś półtorej godziny. Tyle samo wystarczy, by przejechać przez Majorkę z północy na południe, z plaży Cala Sant Vicenç do latarni morskiej Far del Cap Salines. Maria Dybcio . Ukończyła studia w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW i Polską Szkołę Reportażu. Mieszka w Warszawie, po której oprowadza czasem turystów. Podróżuje, najczęściej w kierunku Lizbony. W miastach śledzi przemiany architektury i pamięci oraz relacje między turystyką a lokalnością.
W dzisiejszym artykule przedstawię, wszystko co powinnaś wiedzieć o Majorce pod kątem swojego urlopu. Zamieszczam tutaj praktyczne informacje odnośnie: transportu jedzenia noclegu zwiedzania pamiątek Wpis będzie dla Ciebie przydatny zarówno jeśli jesteś w trakcie planowania wyjazdu długo przed przylotem na Majorkę jak i wtedy kiedy jesteś już na wyspie i gorączkowo potrzebujesz ogarnąć wszystkie niezbędne sprawy z nią związane. Transport na wyspie Możliwości transportu jest wiele: taxi, autobusy publiczne, metro, a także wynajęcie samochodu lub rowerów. Osobiście miałam możliwość skorzystania z większości. Komunikacja na Majorce jest bardzo dobrze przygotowana. Mimo, że mogłoby się wydawać, że to kraj wyluzowany to w kwestii transportu nie ma się do czego przyczepić. Przylot i dojazd z lotniska na miejsce zakwaterowania Jeśli zamawiasz taksówkę to sprawa jest prosta. Telefon i po czasie mamy przejazd. Komunikacja publiczna? Autobus, który odjeżdża z lotniska do głównego punktu komunikacyjnego czyli stolicy Majorki – Palma De Mallorca posiada numer 1 i kosztuję ok. 5 €/os. Komunikacja na Majorce podzielona jest na strefy, a także rodzaje komunikacji – kolorami. Rozróżniamy transport miejski (niebieski), podmiejski (czerwony), metro (żółty) oraz rowery (zielony). Jechaliśmy z lotniska do miejscowości Palmanova, mapa pokazała nam przesiadkę we wspomnianej stolicy, ale jak się okazało nie łatwo było znaleźć autobus numer 104 ponieważ po ok. 40 min poszukiwań okazało się, że linia odjeżdża z podziemi. Dlatego polecam kontrolować drogę i wysiąść dokładnie na placu (zdjęcie poniżej), zejść do autobusu podmiejskiego i ruszyć z jego pierwszego przystanku. Tutaj ceny są różne w zależności od długości drogi. Do Palmanova, zapłaciliśmy ok. 2,5 €/os. za ok. 30 min jazdy. Bilety kupiłam u kierowcy, mówiąc mu nazwę miejscowości do której chcę dotrzeć. Gdy dojechaliśmy na miejsce, oznajmił, że wysiadka. Wcześniejszy nie miał takiej możliwości bo jechało zbyt dużo ludzi. Generalnie kierowcy są bardzo przyjaźni pomocni, a autobusy duże, klimatyzowane i wygodne. Zdecydowanie poleca również wynajem auta i/lub rowerów. My zgapiliśmy się trochę i ze względu na okres świąteczny – nie wynajęłyśmy samochodu. Rower udało się wypożyczyć mojemu bratu. Przejechał sporo kilometrów po miejscach do których autobusem nie da się dojechać. Rower był sprawny i bardzo wygodny, cena to ok. 5 €/doba. Minus jest taki, że musiał udać się do punku w Palmie ponieważ była to najbliższa rowerowa stacja. Wiele czytałam o wynajmie samochodów ale nie miałam aż tyle odwagi aby zdecydować się na ten krok. Szczerze teraz żałuje bo kiedy zrobiliśmy podsumowanie kosztów okazało się, że mogliśmy wynająć auto ponieważ transport średnio kosztował nas 8-12 €/os. Jak to mówią – mądry Polak po szkodzie. Dlatego polecam Ci się wcześniej rozejrzeć za wynajmem ponieważ rezerwacje online są dużo tańsze, a w sezonie podobno trudno wynająć od ręki. Bilety można zakupić również w automacie. Dokładny cennik znajdziesz tutaj. Dokładnie rozpisana mapa z liniami znajduje się tutaj. Może przydać się również ta mapa z rozkładami. Nocleg Ta sekcja jest raczej dla osób, które dopiero planują podróż na Majorkę i są w poszukiwaniu miejsc noclegowych. Jeśli zależy Ci na niskiej cenie to mogę polecić miejsce, w którym nocowałam – Hotel HR GIL. Nie ukrywajmy, niska cena to jeden z niewielu plusów naszego hostelu. Zlokalizowany ok. 450 m od morza i ok. 100 m od najbliższego sklepu i restauracji czy 400 m od Lidla stanowi doskonałą bazę do zwiedzania i odpoczynku. Dodatkowym atutem jest spokój i cisza panująca wokół hotelu. Za nocleg zapłaciliśmy ok. 400 zł/os. za 6 noclegów. Pokój był czysty, sprzątany co 2 dni, dostatek ręczników, lodówka, ogrzewanie/klimatyzacja, balkon, prywatna łazienka. Z minusów to największym z nich był brak suszarki, czajnika czy chociażby sztućców i kubków. Czytaj również: JAK SPAKOWAĆ SIĘ NA WAKACJE? Tego samego dnia postanowiliśmy zakupić wyżej wymienione przedmioty w najbliższym sklepie wydają ok. 20 €. Był to zakup warty swojej ceny. Hotel na pewno nie polecam dla rodzin z dziećmi czy osób w podeszłym wieku (brak windy). W sezonie funkcjonuje również drugi hostel tego samego właściciela o nazwie Hotel Gabarda gdzie pokoje posiadają aneks kuchenny i basen. Tutaj możesz odebrać zniżkę 50 zł na ten lub inny nocleg: HR Gil możesz otrzymać 50 zł zniżki tutaj Co i gdzie warto zjeść? Popularnym i tradycyjnym daniem na Majorce jest Paella. Jadłam ją w wersji wegetariańskiej i mimo, że smakowała mi to nie zachwyciła mnie. Podobno ta mięsna jest dopiero czymś WOW. Za to zajadałam się owocami morza w przeróżnej formie, a także miałam okazję spróbować majorską pizze! Poniżej kilka zdjęć i adresów miejsc, w których jadłam i polecam oraz jedno, które szczególnie odradzam. Szczere opinie oraz zdjęcia możesz zobaczyć tutaj. Koniecznie spróbuj również hiszpańskich słodyczy chorizo. Co warto zwiedzić na Majorce? Przeglądając różne polecane miejsca na Majorce można trafić na wiele atrakcji. Co naprawdę jest warto odwiedzenia kiedy masz tydzień, a chcesz jeszcze poleniuchować na plaży? Komunikacja i język Mimo, że mamy do czynienia z Hiszpanią, większość osób mówi w języku angielskim. Hiszpanów cechuje chęć do pomocy, więc nie bójmy się z tego korzystać. Na wspomnianej wyżej stacji jest informacja, która udziela praktycznych porad w razie wątpliwości, tak jak wspomniałam kierowcy również. Z mieszkańcami bywa różnie… Co warto kupić na Majorce i przywieźć ze sobą do kraju? My zawsze kupujemy magnesy i pocztówki. Tym razem postanowiliśmy przewieźć również czekolady z ….. na lotnisku również alkohol. Przeczytaj również: Co warto zabrać w podróż? Wakacyjne niezbędniki Jestem Patrycja, piszę bo lubię. Ten blog powstał w 2012 roku. Od zawsze miałam pragnienie dzielenia się wiedzą, pomocą, przeżyciami, tym co piękne. Kilka rzeczy w życiu mi wyszło, więc może moje relacje, porady, przemyślenia dadzą komuś motywację, by odkryć lub docenić coś w codziennym życiu. Ten blog to swego rodzaju pamiętnik. Lubię tu wracać, mam nadzieję, że Ty też będziesz. Marzyłam by być na swoim i pracować zdalnie – zrobiłam to! Na co dzień prowadzę swoją firmę pielę ogródek, głaszczę moje zwierzaki (i czasem męża!) oraz opalam się na słoneczku w różnych strefach klimatycznych. Poczytaj moje bezpłatne przewodniki: Zanzibar/Malta/Teneryfa/Tajlandia/Turcja Dziękuję, że tu jesteś. Zobacz co słychać na moim na YouTube:
W niedzielę Polacy w kraju i na świecie głosują w wyborach parlamentarnych, w których wybierają 460 posłów i 100 senatorów. Do zakończenia głosowania w Polsce o godz. 21 trwa cisza na Wschodnim Wybrzeżu zakończyło się głosowanie w wyborach do Sejmu i Senatu Polonia z Nowego Jorku, New Jersey, Connecticut, Massachusetts oraz innych stanów położonych we wschodniej części USA zakończyła w sobotę o godz. 21 czasu lokalnego (godz. 3 w niedzielę w Polsce) głosowanie w wyborach do Sejmu i Senatu RP. Na terenie okręgu Konsulatu Generalnego RP w Nowym Jorku powołano najwięcej, bo aż 16 komisji wyborczych, czyli o siedem więcej niż w poprzednich wyborach przed czterema laty. Według konsula generalnego RP w Nowym Jorku Macieja Golubiewskiego duże zainteresowanie wyborców wyborami można odnotować zwłaszcza w silnych skupiskach Polonii, takich jak Greenpoint, New Britain, New Jersey, gdzie zarejestrowało się od 1500 do 2000 osób, a także siedzibie konsulatu - gdzie miało głosować 2237 osób. Na Rhode Island czy w Buffalo - uważanych za specyficzne, bo Polaków jest tam znacznie mniej - do głosowania zarejestrowało się odpowiednio - 84 i 94 osoby. Golubiewski zaznaczył, że dane, które podał nie uwzględniają osób przychodzących na wybory z zaświadczeniami wydanymi w Polsce. Zgodnie z informacją przesłaną PAP w piątek w USA zarejestrowało się do wyborów parlamentarnych 31928 wyborców. Z Nowego Jorku Andrzej Dobrowolski (PAP) W. Brytania: duże zainteresowanie głosowaniem, kolejki przed lokalami Rekordowe zainteresowanie przebywających w Wielkiej Brytanii Polaków niedzielnymi wyborami do Sejmu i Senatu widać po długich kolejkach przed lokalami wyborczymi. Jak informuje ambasada RP, wybory przebiegają na razie bez zakłóceń. Przed lokalem do głosowania utworzonym przy parafii pod wezwaniem NMP Matki Kościoła na Ealingu - w najbardziej "polskiej" dzielnicy Londynu - są nawet dwie kolejki, jedna dla osób z nazwiskami zaczynającymi się na litery od A do O, druga - od O do Ż. W każdej rano stało po kilkadziesiąt osób i ciągle przychodziły kolejne. Aby oddać głos, trzeba było odstać 30-45 minut. Zainteresowanie wyborami jest tak duże, że co chwilę na zewnątrz wychodzi któryś z członków komisji, by dopilnowywać, żeby kolejka nie utrudniała ruchu na ulicy. "Nasz obwód jest największy nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale największy ze wszystkich obwodów zagranicznych" - mówi PAP Jarosław Malesa, przewodniczący komisji w obwodzie 268. Jak informuje, w jego komisji jest 13 stanowisk wydających karty do głosowania. "Myślę, że po zakończeniu kolejnych mszy kolejka jeszcze będzie się wydłużać" - mówi. W tym obwodzie zarejestrowało się prawie 5 tys. 900 osób, natomiast w całej Wielkiej Brytanii 97 tys. 859 osób, co jest rekordowym wynikiem w historii polskich wyborów parlamentarnych, a także wzrostem o ponad 50 proc. w stosunku do liczby zarejestrowanych w wyborach przed czterema laty. Takich kolejek nie było natomiast przed południem w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w dzielnicy Hammersmith. Wyborcy byli obsługiwani albo na bieżąco, albo musieli poczekać parę minut w kilkunastoosobowej kolejce. "U nas spodziewamy się, że najwięcej osób będzie w porze lunchu, ale mamy wystarczającą liczbę stanowisk i nie powinno być długiego czekania" - zapewnia przewodnicząca komisji Matylda Zielińska. Jak dowiedziała się PAP w ambasadzie RP, do wczesnych godzin popołudniowych nie było żadnych sygnałów, by w którymkolwiek z 54 obwodów do głosowania na terenie Zjednoczonego Królestwa doszło do jakichś zakłóceń. Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP) Niemcy: Polacy w Berlinie stoją w kolejkach, żeby oddać głos w wyborach Polacy mieszkający w Berlinie stoją w długich kolejkach przed lokalami wyborczymi, żeby oddać głos. Na wejście do komisji wyborczej w ambasadzie RP czeka się około godziny. Narzekania jednak nie słychać. "Głosowanie w wyborach do Sejmu i Senatu RP przebiega bardzo spokojnie. Nie było żadnych incydentów. Ale zainteresowanie wyborami jest ogromne. W związku z tym musimy dołożyć wszelkich starań, żeby wszyscy czekający ludzie czuli się dobrze. Na szczęście pogoda sprzyja" - mówi w rozmowie z dziennikarzami attache prasowy polskiej ambasady w stolicy Niemiec Dariusz Pawłoś. Ok. godz. 8 w komisji wyborczej w Instytucie Polskim naprzeciwko berlińskiej katedry panował spory ruch, ale kolejek jeszcze nie było. W późniejszych godzinach zarówno przed ambasadą na Grunewaldzie, jak i przed komisją w Polskiej Misji Katolickiej trzeba się było uzbroić w cierpliwość. Narzekających jednak prawie nie było. Według ambasadora Andrzeja Przyłębskiego duże zainteresowanie wyborami, to dobry prognostyk dla przyszłości demokracji. "Coraz więcej obywateli interesuje się tym, żeby współdecydować. Spory ideowe i kierunek rozwoju Unii Europejskiej powoduje wzrost zainteresowania, nawet u zwykłego człowieka, tym, co się dzieje. I poprzez to potrzebę wpływu" - mówi polski dyplomata w rozmowie z dziennikarzami. Polacy mieszkający w RFN mogą oddać głos w 23 komisjach wyborczych, które znajdują się w Berlinie, Monachium, Kolonii i Hamburgu, a także w Bremie, Dortmundzie, Karlsruhe, Wiesbaden i Norymberdze. Z Berlina Artur Ciechanowicz (PAP) Hiszpania: w lokalach wyborczych spodziewanych jest kilka tysięcy Polaków W Hiszpanii zarejestrowało się blisko 9 tys. Polaków, którzy zamierzają głosować w wyborach do Sejmu i Senatu. W niedzielę głosowanie odbywa się w dziewięciu obwodowych komisjach wyborczych. Poza komisją w Barcelonie, gdzie do godzin popołudniowych ustawiały się kolejki, w innych znajdujących się na terenie Hiszpanii lokalach głosowanie przebiega spokojnie. Ambasador RP w Hiszpanii Marzenna Adamczyk powiedziała PAP, że dotychczas nie zanotowano żadnych incydentów. "Wybory w Hiszpanii odbywają się bez większych zakłóceń. Wszystkie punkty wyborcze zostały otwarte planowo. W sumie na wybory zapisało się blisko 9 000 osób" - poinformowała Adamczyk. Ambasador wskazała, że w porównaniu z wyborami z 2015 r. na terenie Hiszpanii głosuje w niedzielę kilka razy więcej Polaków. Głos mogą oddać w dziewięciu obwodowych komisjach wyborczych. Trzy z nich są w Madrycie, a pozostałe w: Barcelonie, Walencji, Maladze, Gran Canarii, Teneryfie i na Majorce. autor: Marcin Zatyka (PAP) Włochy: tłumy wyborców w ambasadzie RP w Rzymie Tłumy wyborców przybywają od rana do ambasady RP w Rzymie, by oddać głos w wyborach parlamentarnych. Przed placówką ustawiła się kolejka długości kilkuset metrów. "Staliśmy w kolejce trzy godziny" - powiedzieli PAP Polacy, wychodząc z ambasady w rzymskiej dzielnicy Parioli. W długiej kolejce ustawiają się osoby mieszkające na stałe we Włoszech, przedstawiciele duchowieństwa z Rzymu i Watykanu, uczestnicy pielgrzymek i wycieczek przebywający w Wiecznym Mieście. W bardzo długiej kolejce stanął papieski jałmużnik kardynał Konrad Krajewski. "Takich tłumów nigdy tu nie widziałam, a głosuję tu od 30 lat" - podkreśliła w rozmowie z PAP prezes Związku Polaków we Włoszech Urszula Stefańska-Andreini. Na wybory w polskiej ambasadzie zapisała się rekordowa liczba ok. 3 tys. 200 wyborców. Kilkaset osób przybyło z zaświadczeniami z Polski. Okolic ambasady RP w związku z ogromnym tłumem wyborców pilnuje włoska policja. Z Rzymu Sylwia Wysocka (PAP) Belgia: tysiące Polaków głosują w wyborach do parlamentu W liczącej nieco ponad 11 mln mieszkańców Belgii tysiące Polaków w niedzielę poszło do urn w Brukseli i innych belgijskich miastach, by oddać głos w wyborach parlamentarnych do Sejmu i Senatu. Po południu przed lokalami wyborczymi tworzyły się kolejki. Przed czterema laty w stolicy Belgii było sześć punktów do głosowania: pięć w Brukseli i jeden w Antwerpii. W tym roku w Brukseli są cztery lokale wyborcze, a poza tym w Antwerpii, Gandawie oraz Leuven. Zostały otwarte o godz. 7, a ostatnie głosy będzie można oddać przed godziną 21. Mimo to przed lokalami wyborczymi wczesnym popołudniem wyborcy musieli czekać w kolejkach. Przewodniczący komisji wyborczej w lokalu w brukselskiej dzielnicy Saint Gilles powiedział PAP, że Polacy przychodzą oddać głos już od wczesnych godzin porannych. "Rano nie było kolejek, ale co chwilę ktoś wchodził do środka. Kolejki pojawiły się koło południa, ale pracujemy sprawnie, żeby wyborcy nie musieli długo oczekiwać na swoją kolej" - wskazał. W lokalu - jak powiedział - zarejestrowanych jest 1,5 tys. wyborców. Jak poinformował PAP konsul generalny RP w Belgii Jacek Grabowski, liczba zarejestrowanych wyborców - 12 tys. - to dwa razy więcej niż w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Z danych Państwowej Komisji Wyborczej wynika, że w 2015 r. w Belgii uprawnionych do głosowania było 8 tys. 37 osób. To o 34 proc. mniej niż zarejestrowało się w tym roku. Z Brukseli Łukasz Osiński (PAP) Portugalia: w wyborach głosuje rekordowa liczba Polaków W niedzielnych wyborach do Sejmu i Senatu głosuje na terenie Portugalii, w dwóch obwodowych komisjach wyborczych, rekordowa liczba Polaków. Wielu z nich to turyści. Przedstawiciele obwodowej komisji wyborczej w Lizbonie szacują, że do godz. 14 czasu warszawskiego w budynku polskiej ambasady zagłosowało blisko czterokrotnie więcej osób niż w wyborach parlamentarnych w 2015 r. "Jeszcze przed otwarciem lokalu wyborczego przed bramą naszej placówki kłębił się tłum osób, które przyszły oddać głos. Pomimo tego, że mamy tu dziś niespotykaną wcześniej liczbę wyborców, niedzielne głosowanie przebiega sprawnie" - powiedziała PAP Iwona Sadłowska z obwodowej komisji wyborczej w Lizbonie. Sadłowska dodała, że do końca głosowania spodziewa się wysokiej liczby polskich wyborców. "Po obiedzie głosujących powinno być jeszcze więcej" - zaznaczyła, wskazując, że w związku z tym, że wielu turystów przybędzie z zaświadczeniami o dopuszczeniu do głosowania, liczba wyborców w Lizbonie może znacznie przekroczyć 1 700 osób. W niedzielę po raz pierwszy głosują także polscy rezydenci w Porto, a także liczne grono turystów. Z szacunków przedstawicieli obwodowej komisji wyborczej w tym mieście wynika, że zarejestrowało się tam ponad 800 osób. Z Lizbony Marcin Zatyka (PAP) Szwecja: długie kolejki do oddania głosu w Sztokholmie Przed budynkami dwóch komisji w Sztokholmie, zorganizowanych w ambasadzie oraz konsulacie, w niedzielę po południu ustawiały się długie kolejki. Czas oczekiwania na oddanie głosu w wyborach do Sejmu i Senatu wynosił ok. 1,5 godziny. W stolicy Szwecji ok. 5 tys. Polaków zgłosiło chęć udziału w wyborach, ale wielu głosujących przychodziło także z zaświadczeniami wydanymi w Polsce. Wśród nich turyści z polskiego promu Polferries, którzy zamiast zwiedzać Sztokholm woleli spełnić swój obywatelski obowiązek. W organizacji kolejek, zakręcających się wokół budynków, pomagali harcerze z polonijnego hufca. W Szwecji Polacy mogą głosować także w Goeteborgu, gdzie do wyborów zapisało się ok. 800 osób. W tym roku nie zorganizowano komisji w Malmoe. Mieszkańcy południowej Szwecji mogą za to zagłosować w pobliskiej Kopenhadze, gdzie mieści się polska ambasada. Tam także ustawiła się w niedzielę długa kolejka oczekujących. Ze Sztokholmu Daniel Zyśk (PAP) ad/ mars/ bjn/ zat/ sw/ luo/ fit/ zys/ asc/ kar/ itm/
polacy mieszkający na majorce